Menu

logo tjk main 

Euro - piłka okiem kobiety

Relacja stadionowa – mecz w Poznaniu / Chorwacja - Irlandia

 

Ulubiona drużyna piłkarska? Narzeczone piłkarzy? Czy Błaszczykowski jest przystojniejszy od Lewandowskiego? Kiedy jest spalony i czy zdjecieto dobrze, że piłka leci prostopadle do kolejnego zawodnika? Prawdę mówiąc moja odpowiedź na te pytania jest bardzo krótka – „nie wiem!”, bo nigdy piłka nożna mnie nie interesowała.

Kiedy nasza polska reprezentacja strzela gola, ja jestem na bieżąco tylko dlatego, że mój rozemocjonowany sąsiad tak krzyczy w swoim mieszkaniu, że nawet telewizora nie muszę włączać. Pewnie sobie pomyślicie, że z takim nastawieniem do „Piłko-szału” 240 zł wydane na bilet, żeby wejść na stadion to w moim przypadku marnotrawstwo. Drogi czytelniku - mylisz się – jest to wydarzenie, które warto przeżyć, stracić słuch i zedrzeć gardło.

Jest niedziela, rano piękne słońce, ale lokalna prognoza pogody przewiduje opady deszczu od godziny17-23. Ja nie chce wierzyć, więc zabieram ze sobą dwie bluzy jakby w jednej mi było za zimno i obowiązkowo zieloną koszulkę (będę kibicować Irlandczykom, bo jakoś mi bliżej do nich niż do Chorwatów), z przekorą nie zabieram parasola. Właściwie na kilka dni przed meczem nie wiedziałam czy chcę iść. Przekonała mnie moja przyjaciółka, twierdząc, że nigdy nie pojedziemy na żaden stadion za granicą, więc jest jedyna szansa tu i teraz obejrzeć coś z większym rozmachem. Mnie tylko „kręciło” żeby zobaczyć ten tłum nabuzowany głównie testosteronem i aż zatykać uszy od hałasu.

Bilety zdobyte dosłownie na dwa dni przed meczem, żadnego losowania na kilka lat wstecz, po prostu druga tura sprzedaży biletów UEFA. Przed stadionem pomimo narastającego deszczu coraz większy tłum, powoli ustawia się w kolejce do bramek. Rozglądamy się wokoło, wydaje się, że stadion przejmą Irlandczycy, na pierwszy rzut oka wydaje się, że Chorwatów prawie nie będzie. Irlandcy kibice wciąż imprezują, śpiewają w tramwaju, tańczą i skaczą w otwartym pod parasolami barze koło stadionu, biegają, ściskają się, ale kijów bejsbolowych nie widać, żadnych ataków na Chorwatów, czuje się więc bezpiecznie. Tylko coraz bardziej pada deszcz, jak wiadomo dachu w Poznaniu nie zamykają, więc na trawie będzie ślisko. Na szczęście trybuny są zadaszone, u nas chłodno, ciągnie zimno od betonu, ale przynajmniej sucho. Nasze miejsca są na samym szczycie stadionu, w pierwszej chwili dokucza mi lęk wysokości, ale zaraz się przyzwyczajam i jestem wstanie stać, a nie siedzieć na krzesełku. Częste wycieczki po hot-dogi, zapiekanki i napoje odpadają, bo nasz sektor jest jak na 10 piętrze w wieżowcu, dużo schodów do pokonania, wszyscy docierają z zadyszką. Bojąc się długiego stania w kolejce do bramki (obszukiwania, które trwa i trwa, a i tak jest nieskuteczne) weszłyśmy na stadion na kilkadziesiąt minut przed rozpoczęciem meczu. Zdążyłam jeszcze obejrzeć jak całe drużyny wychodzą się pokazać, robią rozgrzewkę, potem układy taneczne dzieci. Atmosfera jest gorąca, jednocześnie wciąż słyszę z zewnątrz śpiewających Irlandczyków. W końcu odśpiewanie hymnów i odpowiednia ilość reklam. W ostatnich minutach przed meczem na trybunach jak w ulu, wiecznie ktoś wchodzi, szuka miejsca, Chorwaci już zajęli swoje miejsca, ale na ostatnią chwilę nadchodzą kolejni Irlandczycy. Ostatecznie okazuje się, że nasza „okolica” jest irlandzka, więc wrażenie sprzed stadionu było mylne. Ilość Chorwatów w stosunku do Irlandczyków na trybunach to na oko 40-60%, drobna grupa Polaków w ogóle ginie w tłumie, tym bardziej, że chorwaccy kibice mają kolory biało-czerwone, w szachownice. Pewnie ze względu na znaczną mniejszość kibiców - kobiet i znajomość języka angielskiego plus nasze zielone koszulki, poznajemy ludzi z całych okolicznych rzędów, zostajemy nauczone irlandzkich przyśpiewek i okrzyków. Nikomu wokół zupełnie nie przeszkadza, że jesteśmy Polkami, Irlandczycy cieszą się, że przyszłyśmy kibicować ich drużynie. My też jesteśmy zadowolone, że nasze bilety jednak nie były w sektorze chorwackim. Jakoś nie bawią mnie stojący faceci z goła klatą (widać takie chorwackie zwyczaje).

Wybija 20.45, leje coraz bardziej, dzieci wyprowadzają piłkarzy. Rusza dopping, gromkie okrzyki odbijają się od potężnych betonowych ścian, na zielonej, równiutkiej trawie z lekkim deszczowym poślizgiem biegają piłkarze. Konstrukcja stadionu, patrząc z bliska, zapewnia mnie, że nic nie jest wstanie jej ruszyć, ale 40 tysięcy skaczących i tupiących osób powoduje, że krzesełka jednak drżą. Nie wypada siedzieć, bo wszyscy wstali, i tak nic nie widać. Pomimo wysokości tego prawie 10 piętra, wszystko widać jak pod lupą. Trochę trudno dojrzeć numery na koszulkach piłkarzy, ale kto by się tym przejmował. Dla mnie - wyznawczyni teorii, że piłka nożna to półtorej godziny głównie biegania tam i z powrotem i nielicznych ataków na bramkę - perspektywa się zupełnie zmienia. Jak na dłoni widzę wszystkie strategiczne rozwiązania, faule i udawane kontuzje. Nawet tego przeklętego spalonego potrafię rozwikłać. Znacznie wcześniej, niż jak oglądam mecze w telewizji, rozpoznaję próby ataku na bramkę i błędy piłkarzy. Jedyne, czego czasem brakuje to zbliżenia i powtórki na telebimie, to niestety tylko w TV. Bieg akcji na boisku zaczyna być wartki. Irlandczycy krzyczą jak szaleni – wierzą w swoją drużynę, 5 minuta i szokująco szybko Chorwacja strzela gola. Pomimo tego jeszcze nie do końca słychać Chorwatów, zachowują zimną krew i jak się później okazuje jeszcze oszczędzają siły i struny głosowe na resztę meczu. Kibice Irlandii nie zdążyli się jeszcze poddać. Alkohol spożyty przed meczem wciąż krąży w ich żyłach i na znak dezaprobaty drużyny przeciwnej całe grupy odwracają się tyłem do boiska i pokazują „4litery” w specjalnym tańcu. Zaraz potem Irlandczycy wpadają w radosny szał, bo chyba ich magiczne zabiegi przyniosły skutek i tym razem ich drużyna strzela gola. Wszyscy się ściskają i skaczą z radości. Jakoś tym remisem 1:1 dobijamy do końca pierwszej połowy. Sama się dziwię, jak szybko przeleciało to 45 minut, jeszcze szybciej mija przerwa. Rusza druga połowa. Ku mojemu zaskoczeniu opadły zdjecie2siły Irlandzkim kibicom. Za to rusza do boju dopping chorwacki. Nic dodać, nic ująć - bardzo zorganizowany. Jedna chorwacka część stadionu zaczyna przyśpiewkę, druga część chorwackiego stadionu odpowiada kończąc to, co rozpoczyna ta pierwsza. Mimo widocznej przewagi zielonych to biało-czerwone szachownice bardziej wierzą w swoją drużynę. Rozglądam się wokoło i domyślam się, że coś Irlandczykom z doppingiem „nie działa”. Podejrzewam, że po części opadł z nich alkoholowy ferwor walki, a także defensywna walka ich piłkarzy powoduje, że przestają wierzyć. Zresztą ta cisza irlandzka, robi swoje. Chorwacka drużyna bezbłędnie celuje w bramkę, jest 2:1. Ze strony chorwackich kibiców lecą race dymne (nie wiem jak je wniesiono, przecież były przeszukania przed wejściem). Jedna trafia nawet na murawę, kilka ląduje na trybunach, na szczęście nie w naszej okolicy. Kibice Irlandii wciąż chwytają się za głowy, mruczą jakieś komentarze względem swojej drużyny, ale ucichli, nawet już nie próbują krzyczeć. Za to Chorwaci kibicują jeszcze głośniej, opłaciło się im, kolejny gol. Jest 3:1. Zielonym aż lecą łzy po policzkach – ach Ci faceci, nic ich nie rusza, ale jak im gola strzelą to beczą. Jednak już ich dopping nie odżywa. Piłkarze chorwaccy zmobilizowani - w powietrzu wciąż wisi jeszcze jeden gol - lepiej żeby nie skończyło się na 4:1. Na szczęście ostatnie minuty i w końcu przestało padać. Wstrzymany oddech i emocje, co będzie w ostatniej chwili, oby już zostało tylko 3:1. Czas mija szybko, ostatni gwizdek, więcej goli już nie będzie. Irlandczycy ze spuszczonymi głowami, ocierając łzy opuszczają stadion – jadą zalewać smutki na Stary Rynek. Chorwaci oszczędniejsi w wydatkach, zadowoleni wracają do hoteli i kwater.

Wszystkim tym, którzy chcą poczuć emocje kibicowania, usłyszeć specyficzny hałas doppingu, wyściskać setki chłopaków/dziewczyn bez żadnych zobowiązań, obejrzeć z bliska radość i zdruzgotanie, poczuć atmosferę pełnego stadionu i jeszcze nie dostać butelką w głowę, polecam wybrać się na jeden z meczy EURO.

Kibicem regularnym na pewno nie zostanę, ale nie żałuję wydanych pieniędzy ani żadnej minuty spędzonej na stadionie. Warto było przynajmniej raz w życiu zobaczyć duży mecz, choćby ze względów psychologicznych, poobserwować tłum i zawrzeć parę nowych znajomości.

Maria Kobusiewicz
www.kartastudio.pl

 


 

5-12

 

Ten artykuł oraz wiele ciekawych innych przeczytasz w naszym
magazynie-miesięczniku TO JA KOBIETA. ZAPRASZAMY!

powrót na górę