Menu

logo tjk main 

Samotność. Historia Wiery Gran

Gdyby nie Agata Tuszyńska zapewne niewiele osób wiedziałoby kim była Wiera Gran. Chwila medialnej chwały po napisaniu książki i nakręceniu filmu trwała jednak bardzo krótko. Zdecydowanie za krótko. Szkoda, bo Wiera była osobą niesamowicie charyzmatyczną, prawdziwą artystką, dla której sztuka była sensem i celem życia. Miała naturę gwiazdy - potrzebowała występów, blichtru oraz szumu wokół siebie, tak samo jak tlenu. Czy można mieć za to do kogokolwiek pretensje?

Zakochałam się w jej głosie. Niski, matowy. Nie ukrywam, że ja również zaliczam się do tych osób które dowiedziały się o Wierze tylko dzięki książce Pani Agaty. Jestem wdzięczna, że zdecydowała się ją napisać.

„Wielcy ludzie źle kończą”. Niestety, mówiąc kolokwialnie, coś w tym jest. Tak było z Wierą. Krótka sława i tragiczny koniec. Śmierć w zapomnieniu, opuszczeniu, z pogłębiającą się chorobą psychiczną. Jak do tego doszło?

Jak zaczęła się kariera Wiery? Historia rodem z filmu - dzieło czystego przypadku. A może zrządzenie losu? Pewnego wieczoru była wraz z grupą znajomych w lokalu Paradis. Siedzieli za kulisami i nagle Wiera zaczęła śpiewać. Namówiono ją do występu na scenie i... tak już zostało. Znalazła swoje miejsce.

Wiera była Żydówką. Wraz z matką i dwoma siostrami przyjechały do Polski z Rosji w poszukiwaniu lepszego życia. Po wybuchu wojny zostały przesiedlone do getta. Wiera miała możliwość uciec stamtąd już po kilku pierwszych dniach. Przekupiono woźnego, dostała paszport. Zdecydowała jednak że zostanie, nie była w stanie opuścić rodziny. W izolacji robiła wszystko, aby poczuć chociażby namiastkę normalnego życia. Jak każdy. Śpiewała. Występowała w kawiarni. Po latach wspominała, że ludzie potrafili nie jeść przez cały dzień tylko po to, żeby wieczorem móc przyjść do kawiarni, napić się wody i posłuchać pięknej muzyki, bo każdy chciał za ostatni grosz „zapomnieć”. Był to jedyny sposób, aby choć przez chwilę nie myśleć o piekle które działo się wokół. To właśnie ona pomagała innym zapomnieć... Jej akompaniatorem był Szpilman - zatrudniony zresztą na jej prośbę. Nie miał za co żyć, postanowiła więc wstawić się za nim. W ramach rewanżu, Szpilman wraz z Turkovem (ważnym urzędnikiem w gminie) postanowili ją zniszczyć.

W getcie zdarzyło się raz, że Wiera zgodziła się na prywatny występ dla nazistów, w niemieckim domu. Wraz z nią śpiewała wtedy żona wspomnianego Turkova, która żyła z tego typu występów. Tak narodziły się plotki, które, w moim odczuciu, doprowadziły Wierę do choroby psychicznej.

Tymczasem życie w warszawskim getcie z dnia na dzień stawało się coraz trudniejsze. Mama Wiery zdołała ją namówić do „wyjścia”. Wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane i udało się. Od tego momentu Wiera została żoną - wariatką doktora Jezierskiego. Zamieszkali pod miastem. Kontakty Wiery z pacjentami zostały ograniczone do minimum. Jej kamuflaż okazał się bardzo skuteczny.

W tym czasie pojawiły się oskarżenia dotyczące kolaboracji Wiery z nazistami. Ponoć była widziana wielokrotnie w towarzystwie wroga - w dorożkach oraz w kawiarni - w której rzekomo wskazywała osoby żydowskiego pochodzenia. Pojawia się tu jednak pewna nieścisłość. Wszyscy którzy widzieli ją podczas tych czynności wspominają ją jako brunetkę. Tymczasem utlenienie włosów było pierwszą rzeczą zrobioną przez Wierę po opuszczeniu getta. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ktoś usiłował ją oczernić. Kto i dlaczego? Czyżby wiedziała zbyt wiele, a plotki miały być sposobem, aby straciła wiarygodność? Komu mogło na tym zależeć? Dziwnym zbiegiem okoliczności każdy jako źródło informacji o rzekomej zdradzie Wiery Gran podaje Turkova. Urzędnik nie umiał jednak przedstawić konkretnych dowodów na kolaboracje Wiery z wrogiem.

W 1947 rozpoczął się proces przeciwko śpiewaczce w Centralnym Komitecie Żydów Polskich. Zeznawało ponad 100 osób, brakowało jednak naocznych świadków, wszelkie oskarżenia opierały się na plotkach. Wiera została uniewinniona, piętno pozostało.

Po procesie przyjechała do Izraela. Została przyjęta oskarżeniami, nie było tam dla niej miejsca. Zamieszkała we Francji, kontynuowała karierę. Śpiewała i występowała do 1971. W tym roku miała zagrać koncert w Tel Avivie. Koncert został odwołany, byli mieszkańcy Warszawy zagrozili że przyjdą w „pasiakach” i zbojkotują występ. To ją złamało.

Zmarła w samotności, w roku 2007, ogarnięta psychozą. Czuła się prześladowana, nie chciała opuszczać mieszkania bo przyjdą „oni”. Twierdziła, że jej telefon jest na podsłuchu, czuła się inwigilowana, unikała kontaktu z ludźmi, wszędzie węszyła spisek. Jej mieszkanie przypominało świątynię pieśniarki - wszędzie wisiały zdjęcia młodej Wiery Gran. Gdy leżała na łóżku wpatrywała się w swoje fotografie przyklejone do sufitu.

Smutny koniec wielkiej gwiazdy. Jak do tego doszło, że Szpilman został sławnym kompozytorem, nakręcono o nim film, a o Wierze Gran zapomniano?

W 1996 role się odwróciły. Wtedy Wiera (najprawdopodobniej wówczas nie miała jeszcze problemów natury psychicznej) opowiedziała o Szpilmanie jako o członku „13”. Twierdziła, że widziała jak wyrzucał innych Żydów z domów, kobiety wyciągał za włosy, mężczyzn bił pałką. Oskarżenia te przeszły bez większego echa. Nie uwierzono „kolaborantce”.

„Ten tylko wie jak to niedobrze i źle
Żyć w samotności kto sam był choć raz
Z nudów się wił w samotne noce wciąż śnił
Że się już skończył samotny ten czas

Czy ty znasz wielki ból samotności
Kiedy serce chce kochać i żyć
Kiedy kończą się dni bez miłości
Niby szara klejąca się nić
Czy ty wiesz jakie długie są noce
Jak bezsenne obłędne i złe
Ile łez w nich i ile w nich niemocy
Gdybyś wiedział zrozumiał byś mnie”


Joanna Cieślińska, 25l.

Czytaj więcej...

Gdybym nie mogła dłużej śpiewać, umarłabym…

Edith Piaf a właściwie Édith Giovanna Gassion, to jedna z czołowych postaci w muzyce nie tylko francuskiej, ale również światowej. Podziwiana do dziś za swój talent oraz za biografię owianą nutką tajemnicy.

Urodziła się 19 grudnia 1915
na paryskim osiedlu de Belleville, chociaż inne źródła podają, iż przyszła na świat na chodniku ulicy Rue de Belleville, nr 72. Jej matką była Annetta, uliczna i barowa śpiewaczka z aspiracjami, aby zostać gwiazdą wielkiego formatu. Niewątpliwie to po niej odziedziczyła wybitnie piękny głos.

Niestety również od niej nie dostała krzty miłości, była małą niewygodną przeszkodą dla kariery matki. Jej ojciec natomiast był ulicznym akrobatą, imał się również pracy w cyrku. Odebrał on malutką Edith matce i oddał pod opiekę swojej rodzicielce. Babcia malutkiej Edith mieszkająca w Normandii prowadziła Dom Publiczny. Tam też Edith spędziła kilka lat, niestety niezbyt łaskawych lat.

Gdy miała 3 lata oślepła, była niewidoma do 7 roku życia. U babci opiekowały się nią tak naprawdę prostytutki. Szczególnie jedna z nich pokochała Edith i dała jej tak dużo zainteresowania, na ile mogła sobie pozwolić. Legenda głosi, iż Edith odzyskała wzrok, kiedy prostytutki zabrały ją na pielgrzymkę do Sanktuarium św. Matki Teresy. Od tego momentu Matka Teresa towarzyszyła Edith w modlitwach, aż do ostatniego tchnienia.

Po odzyskaniu wzroku przyszłą światową gwiazdą zajął się jej ojciec, Louis. Wziął ją ze sobą do cyrku, w którym pracował. Tam Edith poznawała tajniki sztuki cyrkowej i aktorskiej. Tam też według legendy ukazała jej się Matka Teresa, która obiecała, że wysłucha każdych jej modlitw.

W wieku 15 lat młodziutka artystka niewiedząca jeszcze jak wielki talent posiada, zaczęła występować na ulicach. Razem ze swoją wierną przyjaciółką zarabiały w ten sposób na życie. Została odkryta w 1935 roku przez impresaria Louisa Leplée i rozpoczęła występy w jego kabarecie "Le Gerny's" przy Champs-Élysées, pod pseudonimem "La Môme Piaf" czyli mały wróbelek.

Tak niewinnie i zupełnie przypadkiem rozpoczęła się jej kariera, pod okiem swojego wybawiciela jak sama nazywała Louisa, rozkwitała niczym ptak.
Koncertowała co dzień, poznawała ludzi, którzy chcieli jej pomagać w karierze. Tak też poznała Margarit, kompozytorkę, z którą współpracowała do końca swojej kariery. Opanowała cały Paryż, Francję, ludzie szaleli za jej głosem, utworami, charyzmatyczną postacią.

W latach 40-stych postanowiła, również podbić Amerykę. Zaczęła koncertować w New Yorku. Na początku przeżywała trudne chwile, ponieważ paryżanka z ogromnym talentem nie do końca, została zrozumiana na scenach amerykańskich. Z czasem za sprawą artykułu jednego z najbardziej poczytniejszych krytyków sytuacja ta zaczęła ulegać zmianie.

W czasie trasy po Stanach poznała człowieka, który najprawdopodobniej odegrał w jej życiu najważniejszą rolę. Był to Marcellin "Marcel" Cerdan, francuski bokser, zawodowy mistrz Francji i Europy w wadze półśredniej i średniej, a także mistrz świata w wadze średniej (1948-49). Był on największą i tak naprawdę jedyną osobą, którą Edith tak bardzo pokochała. Wychowana w braku miłości i zainteresowania, wiedziała i wierzyła, że prawdziwa miłość istnieje. Niestety z powodu tej wielkiej miłości artystka przeżyła najradośniejsze, ale też najgorsze chwile w swoim życiu. Po jednym z koncertów, na którym głównym gościem był jej wybranek, podeszła do niej Marlene Dietrich, jej idolka, gwiazda równie wielkiego formatu. Dzięki Marcelowi Edith przeżyła chwile prawdziwego szczęścia i odwzajemnionego uczucia. Niestety była również świadoma tego, że mężczyzna jej życia nigdy nie będzie do końca jej. Dzielił on swój czas pomiędzy spotkania z Edith w Stanach, jak również rodziną we Francji. Mimo rozłąki Edith kochała i była kochana. Jej utwory pełne były miłości jak i uczucia tęsknoty, ale dzięki tym ciężkim doświadczeniom jej recitale jeszcze bardziej były dramatyczne i prawdziwe.

Jedna z najbardziej miłosnych piosenek Edith to - „La vie en rose”. Piosenka opowiadająca o mężczyźnie, który usłał jej życie różami.

     „Quand il me prend dans ses bras
      Il me parle tout bas,
      Je vois la vie en rose.”

     „Gdy trzyma mnie w swych ramionach,
      wszystkie słowa mówi mi po cichu,
      widzę życie usłane różami.”

Niestety w 1949 roku będąc u szczytu kariery Marcel ginie w katastrofie lotniczej, lecąc właśnie na spotkanie z Edith. Po tym dramacie życie Edith już nigdy nie było szczęśliwe. Zupełnie załamana artystka, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią miłości swego życia, uzależnia się od środków przeciwbólowych. Przez pięć lat jej uzależnienie sięga zenitu, z osoby przepełnionej miłością, staje się chorowitą i zgorzkniałą kobietą. Poddaje się leczeniu, niestety jej stan zdrowotny się pogarsza.

Pamiętny staje się koncert w Dreux 13 grudnia 1959 roku, kiedy to osłabiona wraca na scenę i podczas wykonywania jednego z najbardziej znanych utworów „Padam” mdleje na scenie. W 1960 roku 44-letnia wówczas Edith poważnie choruje na wątrobę i pogłębiający się reumatyzm. Nie jest już w stanie koncertować, mimo to pod wpływem nowego kompozytora jedzie po raz ostatni zaśpiewać na Olympii, z którą była związana podczas całej swojej kariery. Zaśpiewała tam utwór, który był według mnie najznamienitszym hymnem całego jej życia. „Non, je ne regrette rien” „Nie, nie żałuje niczego”.

W roku 1963, 10 października Edith umiera na raka wątroby. Odchodzi w swoim łóżku w Grasse, w towarzystwie swojej opiekunki. Do ostatnich chwil jest z nią również jej drugi mąż Theophanis Lamboukas. Mimo, że młodszy o 21 lat i oceniany za małżeństwo dla kariery, okazał się dobrym przyjacielem. Na łożu śmierci Edith wspomina ojca, jako osobę trudną i szorstką, lecz kochającą oraz oczywiście jedyną miłość swojego życia, Marcela.

Edith pozostawiła po sobie wiele pięknych utworów, zapisała się jako jedna z nielicznych, bardzo charyzmatycznych gwiazd w świecie muzyki. Niestety nie pozostawiła po sobie potomków. Z nielicznych źródeł można doczytać, iż Edith posiadała w młodym wieku córkę, zmarła ona jednak w wieku 2 lat na zapalenie opon mózgowych. Nieznany jest natomiast ojciec wspomnianego dziecka.

Edith - jej życie owiane małymi i dużymi tajemnicami. Nie było jednak tajemnicą, że jedyne czego najbardziej pragnęła Piaf, to uczucie miłości, której dostała zbyt mało, jak również niedostatecznie jej dawała.

W jednym z wywiadów powiedziała; „Najważniejszą wartością jest miłość. Wierzę w miłość, prawdziwą, a moja muzyka jest prawdziwa”.

Równie znamienne jest zdanie, od którego zaczęłam artykuł; ”Gdybym nie mogła dłużej śpiewać, umarłabym…” i tak też się stało, kiedy Edith przegrywała z chorobą, przestawała śpiewać, a kiedy przestała występować na scenie, zaczęła umierać…

Marta Dzierbanowicz, 23l. 

Czytaj więcej...

Anna German - najjaśniejsze słońce polskiej estrady

Talent jest jak pstryczek lampy, który pomimo rozleniwienia na kanapie musimy włączyć by cokolwiek zauważyć.

Tak trudno opisać kobietę, której nie sposób ująć w kilku słowach. Wypowiedzi przyjaciół, znajomych, bliskich i dalszych współtowarzyszy życia Anny German, zawarte w książce Marioli Pryzwan pt: „Wspomnienia o Annie German”, pozwoliły mi wysnuć jeden prosty, ale najistotniejszy wniosek, że czasem słowa, nawet te najpiękniej ubrane, nie są w stanie odzwierciedlić uczuć, sympatii wobec drugiego człowieka.

Przeczytawszy książkę, pomimo jej wyjątkowości nadal odczuwam niedosyt. Ma jednak on wymiar tęsknoty, że moje życie choć dopiero rozkwitające, zaistniało na tyle późno iż nie dane było mi doświadczać wzruszeń i przyjemności jakie dostarczał widok pięknej piosenkarki pojawiającej się na scenie. Być może wtedy, tak jak wszystkim współtwórcom zbioru wspomnień, w pewnym momencie zabrakłoby „kwiecistych”, wręcz „złotych” słów, by opisać moment spotkania.

Ale pośród całego zachwytu, pojawia się także smutna chwila prawdy, której nie potrafię zbagatelizować, ponieważ dotyczy nas wszystkich. Przykrym, wręcz uderzającym faktem, jest to jak mało polskich serc, pamięta dziś o Pani Annie.

Choć jej anielski głos i wdzięk oczarował trzy kontynenty, największą popularność zdobyła w ZSRR. Jako poliglotka, władająca siedmioma językami świata, zachwycała nie tylko płynną mową w języku rosyjskim, ale przede wszystkim stała się matką odnowicielską, przywołującą zapomniane melodie Rosji.

Istnieją jednak pytania, wprawdzie pozostające już bez odpowiedzi, lecz ciągle nurtujące. Czy gdyby było mi dane, żyć w czasach twórczości German, miałabym szansę ujrzeć ją na wielu Polskich estradach? I właściwie dlaczego sukcesy Pani Anny w Rosji zostały tak negatywnie odczytane przez Polskie media? Potrafiliśmy wybaczyć karierę w ZSRR Trubadurom, lecz utalentowaną Annę German, odrzuciliśmy jak gdyby stanowiła już nie pasujący element w Polskiej piosence. Przeciwnie, to właśnie ona, nadała utworom liryczny sens, wytwornie ubierając je w słowa pełne wartości.

W Rosji, niemal zawsze witano artystkę bukietami kwiatów i transparentami, głośno skandując na jej widok. Podczas występów piosenkarki za wschodnią granicą, sale koncertowe pękały w szwach, a łzy wzruszenia tysięcy ludzi były dla Pani Anny największym z możliwych podziękowań.

Choć Anny German nie ma wśród nas już ponad 30 lat, do dziś w rosyjskich sercach pozostało niezmienne uwielbienie dla jej twórczości i wdzięku.

Zdrowy rozsądek towarzyszył Annie German od samego początku. Kochała śpiewać, lecz początkowo nie zdawała sobie sprawy, że to jak śpiewa, jest czymś w rodzaju hipnozy, której słuchacze są nieświadomie poddawani.

Studiowała Geologie na Uniwersytecie Śląskim we Wrocławiu. Pomimo odmiennych zainteresowań, była świadoma, że tylko dobry zawód zapewni jej w przyszłości byt. Jako młoda, zdolna studentka uświetniała swoim głosem wiele uroczystości akademickich i spotkań w Instytucie Geologii. Jej nieprzeciętny głos od 1960 roku, a więc pierwszych występów na deskach teatru studenckiego Bogusława Litwińca, zdumiewał i przyciągał widzów zauroczonych jej skromną, a zarazem pełną uroku osobą. Wkrótce też zajaśniały światła jupiterów i w pięknej, długiej sukience Anna German jawiła się publiczności śpiewając lirycznym głosem, utwór „Tak mi źle” podczas Festiwalu Piosenki w Sopocie. Potem były już słynne „Tańczące Eurydyki”, „Zakwitnę różą” i stypendium we Włoszech, gdzie jako pierwsza cudzoziemka miała zaszczyt wystąpić, na Festiwalu w San Remo, a następnie na Festiwalu Piosenki Neapolitańskiej.

Była gwiazdą, jednak wyzbytą z gwiazdorskich zwyczajów podawania swojego życia na tacy. Nie lubiła czytać recenzji z odbytych koncertów, uważała je za przesycone, choć publiczność wrzała, na jej widok. Gdy wychodziła na estradę zwykle jej twarz kryła niewielka ilość makijażu, bo Anna German ceniła naturalność, a za naturalność cenili ją widzowie.

Jej długie blond włosy, przy 180 centymetrach wzrostu, czyniły z piosenkarki najwyższego anioła z niebiańskich zastępów. Nic dziwnego, że jej miła aparycja wyzwalała tak dużo emocji. Była platoniczną miłością wielu mężczyzn, a dla matek stanowiła wzór dobroci, czystości słowa, które wypowiadała prawie w ciszy.

Czasy PRL-u sprawiły, że artystka sama przygotowywała garderobę na swoje występy. Zazwyczaj każda z sukni była dopasowana do nastroju i tonacji piosenki. Dlatego podczas jednego z nagrań w studiu muzycznym, Pani Anna niezadowolona ze swojego wykonania, postanowiła zaśpiewać utwór w innej sukience. I rzeczywiście, zmiana koloru, być może kroju, pozwoliły piosenkarce wytworzyć odpowiednią aurę na tyle, że kolejne nagrania były już takie jak chciała.

Cechowała ją skromność, nieśmiałość, ale i towarzyskość. Podczas podróży rzadko komu udawało się namówić artystkę na wspólną kolację w hotelowej restauracji. Natomiast doskonale odnajdywała się w otoczeniu bliskich osób, dla których mogła przyrządzić obiad lub w przygotować kanapki z czosnkiem.

Anna German potrafiła dotrzeć nawet do skamieniałych serc więźniów, którzy płakali wsłuchani w jej utwory. W zbiorze wspomnień Marioli Pryzwan, Janusz Ossowski tak opisuje swoje spostrzeżenie na ten temat: „Wzruszający to był widok, kiedy przestępcy ulegli czarowi jej głosu”.

Chwile szczęścia, występów, gromkich braw koncertowych przerwał tragiczny wypadek Anny German, na Autostradzie Słońca we Włoszech. Stan piosenkarki był na tyle poważny, że gdy przywieziono artystkę do Polski, jej promyk nagle przygasł i tylko najbliżsi wierzyli, że jeszcze Pani Anna powróci na scenę. Przez lata rekonwalescencji pojawiło się mnóstwo łez i cierpienia. Artyści w trosce o zdrowie piosenkarki zorganizowali koncerty, z których fundusze miały trafić do Kasy Pomocy Koleżeńskiej, a stamtąd wspomóc dalsze leczenie Anny German.

W końcu powróciła, niepewnym krokiem, ale sercem pełnym miłości. Po raz pierwszy na dużą skalę, artystka zaśpiewała w Sali Kongresowej w styczniu 1970 roku z okazji 25 rocznicy wyzwolenia Warszawy. Wtedy też na nowo uwierzyła, że mimo ciężaru traumatycznych wydarzeń, lekka, subtelna piosenka nadal jest jej przeznaczona. Jednak smutek odcisnął swe piętno na dalszej twórczości piosenkarki, a odzwierciedleniem jest „Człowieczy los”, który choć ujmuje i wzrusza, pokazuje nam, jak kruche jest życie ludzkie.

Bez wątpienia największym szczęściem Anny German poza estradą, był syn i mąż. To właśnie Zbigniew Tucholski, był najwierniejszym współtowarzyszem artystki w trudnych, życiowych zakrętach. Widział jej każdą sferę życia, towarzyszył piosenkarce podczas kilkugodzinnych prób w studiu, i z podziwem przyglądał się jak komponuje niespełna sił przykuta do łóżka.

Mimo braku wykształcenia muzycznego Anna German miała absolutny słuch. Swoje pomysły nagrywała na kasetę i przekazywała kolegom muzykom, którzy zapisywali melodię nutowo. „Stienkę Razina”, która była typową pieśnią rosyjską, przeznaczoną dla głosu męskiego, artystka nagrała w metrum na cztery czwarte, jednocześnie nadając utworowi ciekawsze brzmienie na tyle, że gdy odsłuchano melodii, wydawało się, że utwór był tak skomponowany od zawsze. Jednakże najistotniejszą częścią piosenki dla Pani Anny, była jej wartość literacka. Koncentrowała się na pisaniu o miłości, bowiem we wszystkim co robiła, kierowała się uczuciami. Ciepłe słowa koiły publiczność, uspokajały i dawały nadzieję, choć artystka śpiewała: „na dzień szczęśliwy nie czekaj”, co w prosty sposób wyrażało: ceń życie, kochaj ludzi tu i teraz.

Anna German odeszła do zastępów anielskich 26 sierpnia 1982 roku, po długiej walce z nowotworem kości. Pozostawiła po sobie niezapomniany zbiór przepięknych utworów lirycznych, które nie tylko cudownie się słucha, ale i czyta.

W jej przypadku, nie sprawdza się powiedzenie: „nie ma ludzi niezastąpionych”, była jedyną, tak dostojną Damą Polskiej Piosenki, najjaśniejszym słońcem estrady.

Magdalena Sobczak

Czytaj więcej...
Subskrybuj to źródło RSS