Moda i idole
Ostatnio zastanowił mnie temat rzeka. Skąd projektanci czerpią pomysły na nowe kolekcje i wymyślanie wciąż nowych fasonów i stylów. Dużo się w tej chwili mówi o wielkim udziale fashion-blogerów i ich wpływie na projektantów.
Najbardziej znanym przykładem jest już od dawna wałkowany związek pomiędzy Marc’iem Jacobs’em a słynnym Brian Boy’em – filipińczykiem, który dla zabawy stworzył bloga modowego i stał się inspiracją dla znanego projektanta. Kolejnym wypływającym wciąż na wierzch tematem jest era trendsetterów. Teraz wszyscy chcą być, tym zauważonym Brian Boye’m czy Tavi i kombinują z modą – teoretycznie się nią bawią, ale praktycznie wychodzi to różnie. Magazyny i portale prześcigają się w prezentowaniu i ocenianiu stylizacji, które często wyją niewygodą, sklejaniem kliku niepasujących do siebie rzeczy na siłę i robieniem z tego niby-trendu, który ma wpłynąć na to, co będą nosić inni. Oczywiście czasem jest to tylko bicie piany i zachęta do zabawy interaktywnej w stylu „dołącz do nas na fajsbuku”. Czasem widać perełki, ale jednak rzadko – być może dlatego, że nie jest to wybierane okiem Scott’a Schulman’a (The Sartorialist) na prawdziwej ulicy, a spośród chętnych do prasowego ekshibicjonizmu lub przez ludzi bez „oka”. Generalnie chodzi o wniosek taki, że to ulica kształtuje modę. Ma wpływ na projektantów.
Tylko skąd ta ulica ma te ubrania i pomysły?
Moje wnioski są proste. Człowiek jest stworzony tak, że lubi się na kimś wzorować i kogoś podziwiać. Wsłuchiwać się w przesłania. Kiedyś taką funkcję spełniali faraonowie, filozofowie typu Platon, fast forward do lat 19xx i trafiamy na film i muzykę. To właśnie stąd zazwyczaj wypływały wszelkie myśli przewodnie, bo ubiór nie istnieje bez przekazu. Najpierw jest filozofia, a potem demonstracja na zewnątrz naszych upodobań i gustów. Tzw. wielcy krawcy tylko odpowiadali na zapotrzebowanie „wizerunkowe”. Wymyślali wtedy jeszcze nowe modele, ale interpretacja mody należała do gwiazd kina i muzyki (od „Śniadania u Tiffany’ego poprzez Jamesa Deana i Marylin Monroe do Metallicy, DM, Radiohead i Nirvany).
I w sumie do tej pory niewiele się zmieniło. Tylko zaskakujące jest to, że w zasadzie wciąż są wałkowane te same ikony, które jak gdyby skończyły się produkować pod koniec lat ’90. Wizja idola via Internet rozmyła się na drobne i w sumie nie wiadomo, kto miałby być tym idolem. Nie ma MJ, Madonna już nie ta sama, a Lady Gaga, nawet z furą mięsa na sobie, nie robi wrażenia na dłużej niż tydzień.
Ostatnio małą dyskusję na ten temat prowadziłam z naczelnym InStyle, który twierdził, że ludzie zaczynają wzorować się na szczególnych jednostkach, podobnych tłumowi, jak Pippa Middleton, a ja doszłam do wniosku, że no niby tak, ale dlatego że pomimo mocy sprzedanych płyt idole McDonalds’owi typu Katy Perry nie są w stanie pociągnąć za sobą żadnej ideologii – nic w nich takiego nie ma, co było w przekazach gwiazd i filmów z zeszłego stulecia. Poza tym, tyle tego się narobiło, że w zasadzie wszystko się rozmyło. Znowu więc projektanci wałkują te same stylizacje Madonny z lat ’80, przerabiają książki założycieli domów mody i reinterpretują i wzorują się na ulicy, która też sięga to do lat ’60 to do lat ’70, ’80 (w tym sezonie to lata ’20) – robi się z tego wielka kula śniegowa wszelkiej maści popkultury łączonej ze sobą na milion różnych sposobów. Czasem błyśnie jakiś nowy motyw czy element, albo nawet coś na kształt geniuszu (wyprute jednak z sił przez koncerny: McQ). Ciekawe co z tego wszystkiego wyjdzie, bo moda i styl nie istnieją bez przekazu. A puste frazy są nudne.
Projektanci sprzedają pewną wizję świata, ale co jeśli nie będzie nigdzie nośników i propagatorów tej wizji? Bo już powoli zaczyna się odejście od małych ikonek – czyli głupio jest nosić to samo co K.Zielińska, a kiedyś każdy by chciał kurtkę podobną do kurtki Cobaina. Wreszcie pojęcia dandys, rock’n’roll, op-art nie powstały w ciągu ostatnich 10-lat. Czyżby teraz była tylko szeroko pojęta interpretacja i już nic więcej?