Logo-metko-mania
Powróciła, chociaż nie wiem czy nie zawsze po prostu była… logomania.
Dlaczego piszę, że powróciła? Właściwie zawsze odkąd pamiętam istniało coś w rodzaju „przynależności do grupy” - mam ubranie z firmową metką „jestem kimś”. Marka określa mnie jako człowieka lepszego, związanego z tymi wszystkimi gwiazdami/modelkami reklamującymi dany ciuch czy akcesorium.
Markowe - było synonimem dobrej jakości, wartości (również tej bezpośredniej jakiej wyrazem jest cena), można było się domyślić - iż właściciel markowego ciucha jest dobrze sytuowany - czyli nie jest niedorajdą życiowym (on sam lub jego rodzice…).
Producenci markowych towarów chcąc się odróżnić oznaczali swoje produkty łatwym do zapamiętania logo lub charakterystycznymi przeszyciami i wzorami - a oznakowanie i wzory są przecież niesamowicie łatwe do skopiowania.
Po pewnym czasie więc kratka Burberry czy znaczek Armani na jeansach, Dolce&Gabbana wycekinowany na koszulce lub Chanel na dziwnie zszytej torebce - mówiły generalnie o bazarowych gustach posiadacza, a nie o jakości (nawet jeśli był to produkt oryginalny). Im większe były owe napisy - tym gorzej.
Kilka, kilkanaście lat z rzędu wielkie napisy mówiące o tym, że mam koszulkę D&G oraz inne ciekawostki były traktowane jako faux pas. Zwykłe koszulki z napisem D&G/John Galliano/Armani - były takie tanie (te prawdziwe), tylko dlatego, że po prostu pełniły funkcję tablicy ogłoszeniowej. Ubieraliśmy koszulkę i stawaliśmy się darmową reklamą dla danej firmy (jeszcze im za to płacąc). Marki nadal były modne, ale tylko te dyskretnie oznaczone, nie można było broń boże epatować logiem lub wielkim napisem. Nigdy jednak nie zginęły informacje, która z gwiazd co założyła, w każdej gazecie/czasopiśmie/programie tv - mieliśmy od zawsze info - kto co nosi, podpisy - żeby łatwo było daną rzecz namierzyć w sklepie. No i oczywiście ubrać się tak samo ;) i znowu być częścią zaklętego tajemniczego kręgu.
Znaczkomanię powoli przemycali fani napisów RayBan czy Hunter, ale kapitalną rewolucję i powrót logomanii przypieczętował team Kenzo - wypuszczając na rynek bluzę z tygrysem i wielkim napisem KENZO. Bluza stała się bestsellerem. Logo powoli powracało na salony. Karl Lagerfeld zaprojektował torebkę Chanel z wielkim znaczkiem zamiast zapięcia - jest to najlepiej sprzedający się model torebki. Ten sam Karl robiąc pokaz w supermarkecie udowodnił socjecie, że są tacy sami jak cały świat - też chcą mieć logo. Znakując mopy i tacki na mięso znaczkiem Chanel poczekał, aż po pokazie wszyscy zaproszeni goście „rzucą się” na „byle co” z napisem Chanel (a potem poprosił o zwrot…).
Chwilowo moda na logo - trwa w najlepsze, pewnie dopóki rynku nie zaleje powódź podróbek i znowu projektanci wymyślą inny sposób na wyróżnienie się z tłumu.
Czytaj więcej...
Dlaczego piszę, że powróciła? Właściwie zawsze odkąd pamiętam istniało coś w rodzaju „przynależności do grupy” - mam ubranie z firmową metką „jestem kimś”. Marka określa mnie jako człowieka lepszego, związanego z tymi wszystkimi gwiazdami/modelkami reklamującymi dany ciuch czy akcesorium.
Markowe - było synonimem dobrej jakości, wartości (również tej bezpośredniej jakiej wyrazem jest cena), można było się domyślić - iż właściciel markowego ciucha jest dobrze sytuowany - czyli nie jest niedorajdą życiowym (on sam lub jego rodzice…).
Producenci markowych towarów chcąc się odróżnić oznaczali swoje produkty łatwym do zapamiętania logo lub charakterystycznymi przeszyciami i wzorami - a oznakowanie i wzory są przecież niesamowicie łatwe do skopiowania.
Po pewnym czasie więc kratka Burberry czy znaczek Armani na jeansach, Dolce&Gabbana wycekinowany na koszulce lub Chanel na dziwnie zszytej torebce - mówiły generalnie o bazarowych gustach posiadacza, a nie o jakości (nawet jeśli był to produkt oryginalny). Im większe były owe napisy - tym gorzej.
Kilka, kilkanaście lat z rzędu wielkie napisy mówiące o tym, że mam koszulkę D&G oraz inne ciekawostki były traktowane jako faux pas. Zwykłe koszulki z napisem D&G/John Galliano/Armani - były takie tanie (te prawdziwe), tylko dlatego, że po prostu pełniły funkcję tablicy ogłoszeniowej. Ubieraliśmy koszulkę i stawaliśmy się darmową reklamą dla danej firmy (jeszcze im za to płacąc). Marki nadal były modne, ale tylko te dyskretnie oznaczone, nie można było broń boże epatować logiem lub wielkim napisem. Nigdy jednak nie zginęły informacje, która z gwiazd co założyła, w każdej gazecie/czasopiśmie/programie tv - mieliśmy od zawsze info - kto co nosi, podpisy - żeby łatwo było daną rzecz namierzyć w sklepie. No i oczywiście ubrać się tak samo ;) i znowu być częścią zaklętego tajemniczego kręgu.
Znaczkomanię powoli przemycali fani napisów RayBan czy Hunter, ale kapitalną rewolucję i powrót logomanii przypieczętował team Kenzo - wypuszczając na rynek bluzę z tygrysem i wielkim napisem KENZO. Bluza stała się bestsellerem. Logo powoli powracało na salony. Karl Lagerfeld zaprojektował torebkę Chanel z wielkim znaczkiem zamiast zapięcia - jest to najlepiej sprzedający się model torebki. Ten sam Karl robiąc pokaz w supermarkecie udowodnił socjecie, że są tacy sami jak cały świat - też chcą mieć logo. Znakując mopy i tacki na mięso znaczkiem Chanel poczekał, aż po pokazie wszyscy zaproszeni goście „rzucą się” na „byle co” z napisem Chanel (a potem poprosił o zwrot…).
Chwilowo moda na logo - trwa w najlepsze, pewnie dopóki rynku nie zaleje powódź podróbek i znowu projektanci wymyślą inny sposób na wyróżnienie się z tłumu.
View the embedded image gallery online at:
https://www.tojakobieta.pl/tag/logomania.html#sigProId7f3b27e88d
https://www.tojakobieta.pl/tag/logomania.html#sigProId7f3b27e88d