Warszawa, nasza stolica - ale czy także stolica mody?
- Napisała Aleksandra Lubczańska
- wielkość czcionki zmniejsz czcionkę powiększ czcionkę
To pytanie mnie męczy. Często, gdy wracam po zakupowych bieganinach z Warszawy dostaję właśnie takie pytania… Otóż nie wiem, do tej pory wydawało mi się, że Warszawiacy są odważniejsi, że skończyły się czasy zaściankowości i jest też tam największy i najszerszy dostęp do wszelkich marek.
Jednak ostatnim razem miałam okazję być tam prywatnie, oprócz tego, że pozytywnie się rozczarowałam Warszawą jako taką (bo cały czas uważam, że to niezbyt przyjazne i ładne miasto), to nasunęła mi się garść spostrzeżeń.
Może tak, od początku – miasto: pozytywne wrażenia, jeśli chodzi o ulicę Nowy Świat, można fajnie zjeść, usiąść i jest jako taki klimat, który ciągnie nas aż do Krakowskiego Przedmieścia i herbaciarni "Same Fusy" (polecam, fajne miejsce i dobra, choć droga herbatka). Takich miejsc brakuje w Poznaniu, i takiego zaangażowania jak na Nowym Świecie – stąd moja pozytywna ocena. Tam można o 24.00 kupić sobie bagietkę w piekarni, a w Poznaniu, jeśli nawet takie miejsce jest to trzeba błądzić, żeby znaleźć, a na głównym rynku prym wiedzie dysko-co-się-błysko (taki lokal, lub nawet dwa, po chwili namysłu każdy będzie wiedział, o czym piszę). Generalnie Warszawa idzie w stronę światła, ale też pewnie dlatego, że jednak jest pewna wielokulturowość, która łamie zaścian.
Ludzie: tutaj faktycznie, cały czas myślę, że mają więcej odwagi niż inni (w Polsce), ale... za bardzo się starają... i wychodzi ich kompleks. Nie chciałabym tutaj krytykować, bo nie o to mi chodzi. Generalnie jest dobrze, lepiej niż kilka lat temu – to na pewno. Tylko ludzie mają tak wystudiowany luz, że to aż razi. W Nowym Jorku – ludzie mają luz w sobie, on nie jest wystudiowany, jak ktoś na siebie coś wkłada i wygląda tak jak wygląda, to dlatego, że jest SOBĄ, nie musi nikomu niczego udowadniać. W Paryżu jest ciut inaczej, ludzie mają luz, ale kombinują z modą, nie boją się innych rozwiązań, ale nadal – NIC NA SIŁĘ.
Natomiast w Warszawie miałam wrażenie jakby niektórzy ludzie starali się "na maksa" pokazać, jacy to są wyluzowani, "trendi" itp. itd. Znajoma zauważyła, że przed jedną z modnych knajp jest jakaś rewia idiotycznych fryzur – czyli, że jeśli ktoś ma na głowie coraz to koszmarniejszą fryzurę to jest coraz fajniejszy, lepszy, wyluzowany...
Nie do końca mi to odpowiada, szanuję odmienność i wszelkie style, byle były one prawdziwe, a nie były ciągłym udowadnianiem światu, że TEŻ jesteśmy FAJNI... Trzeba pamiętać, że styl jest wtedy, kiedy strój wyraża nas samych i wiemy, że nie musimy nosić legginsów, żeby być na modowym topie. Nie musimy być zapatrzeni w zachód i trendy, tylko po prostu wierni sobie i swoim odczuciom, a wtedy właśnie rodzi się nowa klasyka i coś, co może przetrwać i być cenione.
Cytując Roberta Kupisza "włosy mają wyglądać jak włosy, a nie jak fryzura", dodam, że w ubraniu mamy
wyglądać jak MY, a nie jak w kostiumie.
Wtedy będzie można mówić o modowej stolicy...